Urban gardening – czyli miejskie ogrodnictwo.
Zieleń w mieście kojarzy się nam zazwyczaj z kilkoma drzewami w parku lub na skwerku, z klombami, ewentualnie z kwiatkiem na balkonie. A przecież mogłaby być w każdym miejscu, które nie jest sensownie zagospodarowane przestrzennie. Tym właśnie zajmuje się urban gardening. W jego skład wchodzi nie tylko dbanie o zieleń samą w sobie, o skwerki, o krzewy, kwiaty itd. Urban gardening to też miejskie uprawy, a także guerilla gardening — ogrodnicza partyzantka, która nie zawsze, jak sama nazwa wskazuje, działa w zgodzie z prawem. Kto zajmuje się tym wszystkim? Bardzo często inicjatywy są oddolne, a „zazielenianie” przeprowadzane na własną rękę w odpowiedzi na potrzeby społeczności. Chęć życia w ładnym, zielonym miejscu, pragnienie jedzenia zdrowych produktów (dodatkowo podsycane przez modę na żywność „eko”) i wspólna zabawa przy tworzeniu ogrodu lub graffiti z trawy — wszystko to sprawia, że urban gardening staje się coraz popularniejszy. Zwłaszcza że statystyki, dotyczące rozrastania się miast, są bezlitosne.
Za kilkadziesiąt lat niemal 80 % z nas będzie zamieszkiwało miasta. Niech nas nie zwiedzie moda na „powrót do natury”, polegająca na kupowaniu domku pod miastem. Zarobki, lepszy poziom życia, bliskość atrakcji, związanych z kulturą, sztuką i życiem towarzyskim okażą się skuteczną przynętą. Wielkie metropolie będą się rozrastać, a zapotrzebowanie na żywność, wiadomo, wzrośnie. Dlatego też już teraz powstają projekty, jak to miejskie życie z dala od natury sobie ulepszyć. Nie zawsze wychodzą one od władz. Miejskie nieużytki coraz częściej we władanie biorą „ogrodowi partyzanci”.
ŚWIATOWY TREND
Uprawiają warzywa na miejskich nieużytkach, na dachach, ścianach, balkonach. Dość mają brzydoty zaniedbanych rejonów miast, ale równie ważna jest chęć zdrowego jedzenia w rozsądnej cenie, które ma być alternatywą dla fast food’ów i mocno przetwarzanych produktów ze sklepów. Suwerenność żywnościowa, ekologia, poprawianie zdrowia i samopoczucia, zrównoważony rozwój, wspólna zabawa — to tylko niektóre składowe urban gardeningu.

To też powody, dla których na całym świecie od lat powstają lokalne miejskie inicjatywy, takie jak wspólnotowe ogrody w Barcelonie, społeczne i mobilne ogrody w Berlinie i Londynie, ogród warzywny w Hadze czy w Budapeszcie. Jednym z najbardziej rozwiniętych projektów dysponuje angielskie miasto Todmorden, w którym ogrody warzywne, ziołowe i sady znajdują się w każdej szkole, a także na niemal każdym dostępnym skrawku ziemi. Z tej racji miasto jest niemal samowystarczalne, jeśli chodzi o żywność, nie mówiąc już o jej jakości oraz o licznych innych plusach takiego działania. Przykładem „z własnego podwórka”, znanym w końcu od kilkudziesięciu lat, są ogródki działkowe. Tradycyjnie jednak nie są one publiczne i dostępne wszystkim, choć zdarzają się inicjatywy otwierające. Swój warszawski ogródek dla innych otworzyła m.in. artystka Jodie Baltazar, która rezydowała w Polsce. Warto też wspomnieć o silnych protestach, nieodmiennie towarzyszących projektom likwidacji ogródków działkowych.
GUERILLAS SĄ WŚRÓD NAS
Często działają pod osłoną nocy. Umawiają się wcześniej, obmyślają strategię, a potem… już tylko tworzą. Co robią? Wyganiają brzydotę z miast, sprawiają, że miejsca zaniedbane, rozpadające się rudery, zarośnięte chwastami trawniki, nieużytki miejskie na powrót stają się użyteczne i estetyczne. Tam, gdzie władze miejskie nie chcą lub nie mogą, pojawiają się guerillas. Nie zawsze działają w zgodzie z prawem, ale efekty tych działań zazwyczaj są chwalone przez mieszkańców miast.
Tradycja guerilla gardeningu liczy sobie 40 lat! W 1973 roku Liz Christy z Nowego Jorku postanowiła, że rozprawi się z zaniedbanym otoczeniem bloku, w którym mieszkała. Zamieniła je w piękny ogród, nie pytając nikogo o zdanie, nie zdobywając teoretycznie niezbędnych pozwoleń. Ta przestrzeń istnieje do dziś.
Także w Londynie guerillas nie próżnują. Ich protoplastą jest tam Richard Reynolds. Reynoldsa denerwował zaniedbany kwietnik obok bloku w robotniczej dzielnicy, gdzie mieszkał. Nocą doprowadził go do porządku, posadził rośliny…

Jednym z bardziej spektakularnych przykładów ogrodniczej partyzantki jest działanie Rona Finley’a z Los Angeles. W mieście, które posiada jeden z najwyższych wskaźników nieużytków, Finley zakłada ogrody warzywne. Na opuszczonych gruntach, pasach ziemi przy ulicy, wzdłuż krawężników tworzy je dla zabawy, dla piękna, dla poddania ludziom lepszego pomysłu niż fast foody, które coraz szybciej ich zabijają. Do współpracy zaprosił ludzi z sąsiedztwa. Działanie początkowo spotkało się ze sprzeciwem władz, by później zyskać ich akceptację.
Ogrodnictwo jest moim graffiti, hoduję swoją sztukę. Tak jak graficiarze upiększają mury, ja upiększam trawniki i aleje. – tłumaczy Finley.
DLACZEGO NIE?
Mieszkasz w mieście i masz dość otaczającej cię brzydoty? A może po prostu chcesz jeść zdrowo? Nie musisz organizować spektakularnych akcji, które zaangażują setki ludzi. Małe kroki też są ważne, a przy nich możesz równie dobrze się bawić. Warzywa i zioła na balkonie, trawa zasiana w pozornie dziwnych miejscach, kwiaty na podwórku to pomysły na szybką zmianę jakości życia w mieście.
Sylwia Kruczek
Więcej pomysłów znajdziesz w galerii (zdjęcia pochodzą ze stron: apartmenttherapy.com, blog.hgtv.com, guzewskilandscapes.com, morusnyc.org, pinterest.com, recyclart.org, refreshingthehome.com, slowfoodyamhillcounty.blogspot.com, theatlanticcities.com, urbangreens.tumblr.com, wedding-diy.tumblr.com, chemicalfreelife.tumblr.com, citynoise.org, coolhunting.com, fermentfarmandforage.blogspot.com, dothegreenthing.com), a także na stronach internetowych, poświęconych zagadnieniom urban gardeningu (np. dizajnwprzestrzeni.blogspot.com).
artykuł oryginalnie pojawił się tu.